w urzędzie gminy. Ciekawa i odpowiedzialna praca pochłania w jej życiu dużo czasu. Jola pomaga mamie w pro-wadzeniu domu i opiece nad rodzeństwem. Kiedy mąż Katarzyny wyjeżdża za granicę w sprawach zawodowych, pomoc Joli staje się niezbędna. • • Przeczytaj tekst. Następnie wyjaśnij, dlaczego rozwiązanie problemu, które
Wiara w zmartwychwstanie Chrystusa czerpie więc ze świadectwa Pisma Świętego. Na jego kartach przemawiają ci, którzy Zmartwychwstałego spotkali, uwierzyli i poszli głosić Dobrą Nowinę. W pełni uwierzyć w zmartwychwstanie oznacza zatem nie tylko przyjąć słowo wiary, ale i samemu zaświadczyć, podjąć świadectwo apostołów.
Przez Chrystusa Pana naszego. Amen 1. Przeczytaj tekst „Spojrzeć inaczej' ze str 76. 2.Przeczytaj fragmenty Pisma Świętego ze s.76. Zastanów się nad odpowiedzią na pytanie 1 ze s.77. 3. Przeczytaj tekst „Jak powstały Ewangelię” i „Czterokształtna” Ewangelia” ze s.76-77. 4.Zapisz w zeszycie : Katecheza Temat: Świadectwa o
Po dziewiąte i ostatnie: W demokracji nie ma rzeczy ważniejszej od głosu obywatela i obywatelki, więc IDŹ NA WYBORY! Opracowano na podstawie podręcznika KOSS (Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej). Wiedza o społeczeństwie w szkole podstawowej oraz Przewodnika obywatelskiego. Wiedza o społeczeństwie w liceum i technikum
. Witold Głowacki: Człowiek pędzi i pędzi, aż tu nagle Wielkanoc. Moment, w którym czas się zatrzymuje, a nawet cofa o 2000 lat - do wydarzeń na Golgocie. Ks. prof. Waldemar Chrostowski: Czasem na szczęście zatrzymuje nas w biegu po prostu cykl roku liturgicznego. Czas Wielkiego Postu i Triduum Paschalnego mają swój ściśle określony termin i rytm. Naprawdę nie musimy więc budzić się w ostatniej chwili. Możemy się do tego rytmu przygotować, poniekąd go nawet oswoić. Od lat odbywa się zresztą takie oswajanie świąt - i Wielkiej Nocy, i Bożego Narodzenia - i chyba mimo wszystko potrafimy jakoś otworzyć się na przyjęcie tych wielkich dni. Jest jednak także w naszym życiu drugi, bardziej subiektywny porządek. To nasz osobisty, ludzki rytm. W nim już nie sposób przewidzieć tego, co się zdarzy. Bywa więc, że do zatrzymania się w codziennym pędzie i choćby odrobiny refleksji zmuszają nas okoliczności - to, że spotyka nas samych albo naszych bliskich coś bolesnego. Czasem oba te rytmy zbiegają się ze takiego zdarzyło się dwa lata temu, gdy zmarł Jan Paweł II. Ale i w roku ubiegłym, i także teraz. Rytm Wielkiego Tygodnia i świąt Wielkiej Nocy łączy się dla nas z żałobą po Janie Pawle II. Umieranie Jana Pawła II przypadło w czasie, w którym Kościół przygotowuje się do przeżywania Męki Pańskiej. Doświadczyliśmy żałoby po papieżu bardzo głęboko - i dzięki temu zastanawiamy się także nad tym, co dotyczy nas samych. Zawdzięczamy to po części splotowi tych dwóch porządków - liturgicznego cyklu i naszego osobistego, ludzkiego wszystko rytm liturgii w coraz mniejszym stopniu ma wpływ na współczesną kulturę. Żyjemy bardziej chwilą niż cyklicznym porządkiem świata. Nie wiem, czy nie ulega pan teraz dość popularnym opiniom na temat rzeczywistości, które niekoniecznie są jej diagnozą, za to mogą być próbą jej kształtowania. Wydaje mi się, że wiele wydarzeń w naszym życiu społecznym i religijnym obnaża bezradność takiego poglądu. Naprawdę? Nie tracimy rzeczywistego, świadomego uczestnictwa w święcie? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Wielki Post był czterdziestodniowym rytuałem. Dziś zauważa się co najwyżej Środę Popielcową i Wielki Tydzień. Owszem, w ciągu ostatnich dwóch, trzech pokoleń bardzo wiele zmieniło się w naszym sposobie przeżywania roku liturgicznego, ale także osobistego życia. Nastąpiły zmiany, które bardzo często są nieodwracalne. Wiele tradycyjnych form religijności osłabło czy wręcz upadło. Cóż, ludzkie życie nabrało niesamowitego przyspieszenia. Mimo to jednak świadomość uczestnictwa w liturgii jest dziś głębsza niż kiedykolwiek. Ludzie nadal potrafią przeżywać mękę Jezusa Chrystusa, nadal potrafią podejmować wielkopostne postanowienia. Cóż, być może część rzeczywistości religijnej ulega przyćmieniu w oczach niektórych ludzi, zwłaszcza tych, którym powodzi się lepiej w sensie ekonomicznym. Oni czasem potrzebują osobistego, może bolesnego doświadczenia, by unaocznić sobie prawdy uczestniczył w tworzeniu polskiej wersji językowej Pasji Mela Gibsona, więc zna się pewnie na takim unaocznianiu. Ten film to swoiste misterium pasyjne oddane nam na początku XXI wieku. Gdybyśmy porównali przebieg średniowiecznego misterium pasyjnego z akcją Pasji Gibsona, dopatrzylibyśmy się bardzo wielu podobieństw. I film Gibsona bowiem, i misterium pasyjne starają się wiernie odtwarzać mękę Chrystusa. Rzecz jasna, dzięki sile filmowego przekazu Gibson miał znacznie większe możliwości realistycznej dobrze? Tego rodzaju przedstawienia mają podwójny wymiar. Po pierwsze, starają się uwiarygodnić historyczny przekaz ewangelii - ukazują zapisaną w niej rzeczywistość, udowadniając jej prawdziwość. Przy tym jednak stwarzają możliwość doświadczenia religijnego. Nie chodzi przecież tylko o odtworzenie męki czy egzekucji - bo samo odtworzenie nie niesie ze sobą głębszych treści. Niemniej jednak sprzyja ono rzeczywistemu przeżyciu głębokiego sensu męki Jezusa Chrystusa. Nie chodzi więc o zwyczajną ciekawość, ale o jeszcze jedną formę budowania szokowa? Czasem człowiekiem musi coś wstrząsnąć, by zdobył się na głębszą refleksję. Męka Chrystusa dla jej świadków była właśnie widokiem wstrząsającym. Dlatego oglądanie w filmie Gibsona scen z Jerozolimy jest ich swoistym zderzeniem z osobistym życiem współczesnego człowieka. To może być bardzo ważne forma uczestnictwa w ewangelicznych wydarzeniach? W pewnym sensie tak. Dzięki przedstawieniom Męki Pańskiej stajemy się świadkami wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat. Oglądając Pasję, zachowujemy się w gruncie rzeczy tak samo jak prawdziwi uczestnicy tych wydarzeń. Nie chcemy patrzeć, odwracamy głowę, rodzi się w nas uczucie gniewu, lęk, chcielibyśmy może wyjść z kina. Tak zapewne reagowali zwykli ludzie, którzy byli świadkami męki się musiało zmienić w człowieku, skoro do uczestnictwa w Męce Pańskiej potrzebuje hiperrealistycznej Pasji Gibsona, a nie wystarcza mu już symboliczna Droga Krzyżowa w kościele. To nie do końca tak. Człowiek głęboko wierzący, który cierpi na własnym ciele albo kiedykolwiek doświadczył cierpienia i przeżywał jego sens, w zasadzie nie potrzebuje ani Pasji, ani Drogi Krzyżowej, by wyobrazić sobie mękę Chrystusa. Bo ten człowiek uczestniczył w misterium Męki Pańskiej, już nie odgrywanym przez aktorów, lecz osobiście przez niego jesteśmy Chrystusami - że przypomnę tytuł innego filmu? To kompletne nieporozumienie. Z całą pewnością nie wszyscy nimi jesteśmy. Właśnie ten tytuł zniechęcił mnie do oglądania filmu Koterskiego. Nawet jeśli to tylko przenośnia, to jednak bardzo ryzykowna i każdy więc niesie swój własny krzyż? Nie każdy. Ten biblizm, czyli powiedzenie zaczerpnięte z ewangelii, które pan zacytował, odnosi się co najwyżej do pewnego niedościgłego ideału. Oczywiście, jak powiedział Chrystus: Kto nie bierze swojego krzyża, a idzie za mną, nie jest mnie godzien. Nie wystarczy więc sam podziw dla Jezusa, ale świadomość tego, że to, co trudne w naszej egzystencji, jest współuczestniczeniem w Krzyżu. Dlatego z punktu widzenia Kościoła byłoby dobrze, gdyby rzeczywiście każdy wierny miał świadomość swego krzyża i sensu własnych cierpień. Ale tak nie jest. Niemniej to powiedzenie dowodzi, jak głęboko w europejskiej, zachodniej kulturze są zakorzenione symbole i motywy związane z Męką Pańską. Możemy mieć do nich bardzo różny stosunek, od zupełnej afirmacji aż po zupełny sprzeciw. Niemniej są one odwiecznie obecne w naszej kulturze. A i sprzeciwy oraz wątpliwości co do nich nie są niczym nowym. Spory, jakie toczymy na ten temat, dziś są czasem tylko powtórzeniem problemów rozważanych na przykład w średniowieczu toczyły się spory dotyczące męki Chrystusa? I to jakie... Nam się dziś wydaje, że to dopiero my - ludzie współcześni - mamy jakieś głębsze wątpliwości czy pytania dotyczące wiary. Tymczasem w średniowieczu nie brakowało buntu wobec śmierci Jezusa, wobec krzyża. Pozwolę sobie przytoczyć średniowieczny spór dotyczący przyczyn, dla których Syn Boży stał się człowiekiem. Nie licząc mniej ważnych teorii, pojawiły się dwie radykalnie odmienne odpowiedzi. Dominikanie twierdzili, że stało się to na skutek grzechu pierworodnego - sam Bóg musiał bowiem ponieść śmierć na krzyżu, by podnieść człowieka z tego grzechu. Stąd też pojęcie felix culpa - szczęśliwej winy, która paradoksalnie dała człowiekowi szansę na odkupienie. Tymczasem franciszkanie preferowali inny pogląd - ich zdaniem Bóg stałby się człowiekiem, niezależnie od grzechu pierworodnego. W tym ujęciu Boża miłość wobec człowieka była tak znaczna, że Bóg postanowił, iż stanie się jednym z nas już w momencie stworzenia. Grzech pierworodny sprawił zaś tyle, że Chrystus wiódł ludzkie życie ze wszystkimi jego ograniczeniami. Odpowiedzi, których udzielano na to pytanie w średniowieczu, są do dziś wielkimi wyzwaniami nie jesteśmy pierwszymi, którzy wątpią i dociekają? Z całą pewnością nie. Wrażliwość współczesnego człowieka uległa pewnemu otępieniu na skutek wielości pomysłów na życie, jakie są mu podawane. Współczesna terapia religijna i duchowa polega więc na tym, by raz jeszcze zadać sobie pytanie o to, co w życiu jeszcze to robić? Współczesny człowiek żyje między dwoma biegunami - jeden z nich wyznaczają nieprawdopodobne możliwości techniczne, jakimi w tej chwili dysponujemy. Drugim biegunem jest jednak nasza wyobraźnia. Cóż, postęp technologiczny znacznie ją wyprzedził. Nasze marzenia w tej chwili zmierzają w stronę, w którą nigdy jeszcze nie zmierzały. Nie marzymy już o podbijaniu kosmosu. Marzeniem za to staje się dzień bez komórki. Marzeniem jest dziś spacer do lasu, spokojny weekend w towarzystwie bliskich. Okazuje się, że te marzenia - jakże prozaiczne - bardzo trudno spełnić. Łatwiej jest nawiązać kontakt z człowiekiem na drugim końcu świata, niż wyłączyć telefon na kilka godzin. Ale to właśnie o tym drugim marzymy. Dlatego stopniowo będziemy zmniejszać tempo naszego życia. I coraz częściej będziemy wciskać wyłącznik. Im szybciej to zrobimy, tym więcej będziemy w stanie rozumieć z naszego życia. Warto umieć zatrzymywać oszalały dziś czas. Właśnie moment świąt i powrót do dni męki Chrystusa może nam w tym pomóc. ks. Waldemar Chrostowski, profesor nauk teologicznych, kierownik Katedry Egzegezy Starego Testamentu na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, kierownik Wydziału Teologii i Egzegezy Biblijnej na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, redaktor naczelny kwartalnika teologów polskich Collectanae Theologica. Członek Komisji Episkopatu ds. Dialogu z Judaizmem, przewodniczący Stowarzyszenia Biblistów Polskich. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję
To sceny, które raz jeszcze przenoszą Jezusa w człowieczy wymiar. I wydzierają go – jak powiedziałby filozof Slavoj Žižek – „z duszących więzów Wieczności”. Stawiają wobec drastycznego pytania: „Co, jeśli Bóg urzeczywistnia się tylko poprzez uznanie ze strony ludzi?”. Jedna z opowieści o zmartwychwstaniu od wieków skupiała na sobie uwagę i zwyczajnych chrześcijan, i wielkich myślicieli czy artystów, jak Caravaggio, Abraham Bloemaert, Velázquez, Malczewski czy Rembrandt. Szczególnie ten ostatni w obrazach, grafikach, niezliczonych rysunkach wciąż na nowo opowiadał historię trzech pielgrzymów wędrujących „do wsi zwanej Emaus”, a zarazem snuł uniwersalną przypowieść o przypadkach człowieka w drodze. Droga do Emaus jest miejscem konkretnym, gdzie wyłonił się z katastrofy i zagubienia mit założycielski chrześcijaństwa. Ale też czymś nadto. Emaus – jak pisze Ryszard Przybylski, jeden z wielkich mistrzów mowy i myśli polskiej – może być „i tu, i tam, w górach niebotycznych, nad morzem i wszędzie, gdzie się akurat znalazłeś”. W tekście opowieści, zawartej w Ewangelii św. Łukasza, skupia się sens wydarzeń paschalnych. Bez niej doświadczenie Wielkiej Nocy byłoby zamknięte w dramacie Męki, w pustce Groty, której strzegł anioł. W przerażeniu niewiast i apostołów. W oporze naiwnej wiary, która nie jest w stanie przyjąć tragedii Krzyża i Grobu i poprzestałaby najchętniej na takiej ekonomii zbawienia, która daje się sprowadzić do narodzin w szopie, do baśniowej scenerii hołdu zwierząt, pasterzy i Trzech Króli, a potem do żywej obecności Jezusa w tłumie, do poruszających kazań, zaskakujących przypowieści i porywających cudów. Wielkanoc 2022. Niepokojące rozdarcie Ale w fascynacji scenami z Emaus kryje się coś jeszcze. To sceny, które raz jeszcze przenoszą Jezusa w człowieczy wymiar. I wydzierają go – jak powiedziałby filozof Slavoj Žižek – „z duszących więzów Wieczności”. Stawiają wobec drastycznego pytania: „Co, jeśli Bóg urzeczywistnia się tylko poprzez uznanie ze strony ludzi?”. Wielu artystów przeczuwało ten dramatyczny problem – ten akt samoponiżenia się Chrystusa poprzez zstąpienie w człowiecze ciało. Salomon van Ruysdael w „Pejzażu z Chrystusem na drodze do Emaus” (1645) ukazuje trzy sylwetki wędrowców, którym towarzyszy pies, zagubione na wiejskiej drodze wijącej się wśród pospolitej roślinności, skał, strumieni. Na obrazie Duccia di Buoninsegna „Chrystus w drodze do Emaus” (1308-1311) Jezus to pątnik w skromnym odzieniu kontrastującym z wytwornymi szatami uczniów. Zaś Paolo Veronese zgromadził na swym obrazie (przed 1560 r.) po prostu tłum, łącznie z weneckim Murzynem, chmarą niewiast i tłustych dziatek. Obrazy eksponują nie tyle zbawcze przesłanie, ile krzepką, wręcz wyzywającą urodę materii albo otwierają się na grę mroku i światła, ciasnego wnętrza i nieskończoności, domu i świata, osoby i ciżby ciał, jak u Caravaggia w „Wieczerzy w Emaus” (1601-1602), traktującej z pietyzmem codzienność ludzkiego bytu. Niekiedy ewangeliczna historia zostaje zepchnięta na ubocze, jak w „Scenie kuchennej z wieczerzą w Emaus” Velázqueza (1618), przedstawiającej czarną służącą zajętą przygotowaniem posiłku dla trzech podróżnych ledwie widocznych w lewym górnym kącie obrazu. Bardziej jeszcze drastyczny jest obraz nieznanego niderlandzkiego mistrza z około 1600 r. „Kuchenna martwa natura z przedstawieniem wieczerzy w Emaus”: ewangeliczna scena jest tu jedynie obrazkiem zawieszonym nad stołem, na którym zgromadzono góry warzyw, owoców, pieczywa, wypatroszonych ryb, jest nawet obcięty jagnięcy łeb. Nie są wolne – już zupełnie inaczej – od zmagania się tego, co wieczne i boskie, z tym, co materialne i czysto ludzkie, także arcydzieła Rembrandta „Pielgrzymi w Emaus” (1648) oraz „Chrystus w Emaus” (1629). W obu tych scenach miejsca i rzeczy są ubogie, niemal obskurne i żałosne. Gęsta ciemność otacza ludzi, jakby nicość i zło miały zaraz zapanować nad światem. Wiadomo jednak, że dokonało się zmartwychwstanie, a Pan – choć przemieni się wkrótce w świetlisty obłok – jest tuż obok, dając swą człowieczą obecnością krzepiącą nadzieję zbawienia. Teolog krytyczny Hans Küng pisze, że jest to „bardzo precyzyjna opowieść”.Oto ona: „Tego samego dnia [tj. w niedzielę Wielkanocy – przyp. aut.] dwaj z nich byli w drodze do wsi zwanej Emaus oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: »Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze?«. Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: »Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało«. Zapytał ich: »Cóż takiego?«. Odpowiedzieli Mu: »To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli«. Na to On rzekł do nich: »O, nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały?«. I zaczynając od Mojżesza, poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: »Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił«. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: »Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?«. W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: »Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi«. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze i jak Go poznali przy łamaniu chleba” (Łk 24, 13-25). Prawdy o Emaus nie oddają dzieje tego miasta, choć – jeśli użyć metafory Ernesta Renana z „Życia Jezusa” (1863) – nie należało ono do takich, które egzystowały „poza historią”. Najpierw Juda Machabejczyk zmagał się w jego okolicach z Syryjczykami. Później w owym mieście, położonym w dolinie Szaron, u podnóża Gór Judzkich, i zwanym przez starożytnych także Nikopolis, stacjonował rzymski garnizon okupacyjny. W 44 r. zostało zniszczone za niepłacenie podatków i to samo spotkało je w 4 r. gdy judejski partyzant Atroges napadł w pobliżu na rzymski konwój, zabijając centuriona Ariusa. Z owych zniszczeń Emaus podnosiło się powoli i w czasach, gdy ewangelista opowiada o spotkaniu w drodze ku niemu, było być może wioską. Jednak już w 68 r. Wespazjan umieszcza tu V Legię Macedońską, a miasto pojawia się na mapie Ptolemeusza (II w.), na „Tablicach Peutingera” (III w.) i w Talmudzie (który podkreśla współobecność trzech wyznań: mozaistycznego, samarytańskiego i chrześcijańskiego). W 221 r. – dzięki zabiegom prefekta Juliusza Afrykańczyka – otrzymuje prawa miasta rzymskiego i staje się jednym z ważniejszych ośrodków prowincji syryjsko-palestyńskiej. Jednak po zniszczeniach w powstaniu samarytańskim, w najazdach perskim i muzułmańskim nie odzyskuje znaczenia. Zburzona zostaje także jego najstarsza ponoć bazylika chrześcijańska. Od tej pory Emaus to już tylko arabska wioska Amwas. Średniowiecze nie interesowało się zupełnie owym Amwas: krzyżowcy i pątnicy, kierując się literą (zatem błędem kopisty) kanonicznego tekstu, gdzie indziej poszukiwali Emaus z opowieści ewangelisty. Krzyżowcy uważali za Emaus miejscowość Qiriyat Jearim (dziś Abu Gosz) i w 1145 r. wznieśli tam kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, Arki Przymierza; jednak półtora wieku później – jak powiada anonimowy przewodnik z 1280 r. – czczono „pamiątkę Emaus” w dzisiejszej arabskiej wiosce El-Qubejbeh (franciszkański kościół wybudowano już w początkach XX stulecia). Więc historia przetoczyła się jakby obok Emaus z opowieści. I tylko archeologowie w ruinach domów i świątyń próbują zdobyć jej świadectwa. Tylko egzegeci usiłują stwierdzić, czy rację ma kanoniczny zapis, ze swymi 60 stadionami (11 km) odległości od Jerozolimy (jedynie wtedy – wyszedłszy pod wieczór z Emaus – można zdążyć do miasta przed nocą), czy też dać wiarę kodeksowi synaickiemu (Alef), który mówi o 160 stadionach, więc oddaje rzeczywiste położenie Emaus. Niepokój egzegetów wynika też z różnic między ewangelistami. Oto drugi z synoptyków, św. Marek, powiada, używając greckiego terminu agros (wieś, posiadłość wiejska): „Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli do wsi. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli” (Mk 16, 12-13). Trzeci zaś ewangelista synoptyczny, św. Łukasz, używa nazwy wyraźniejszej – kome, co również oznacza wieś, ale już bez niejasności, że chodzić może o coś w rodzaju rzymskiej villa rustica. Oto zatem dwaj ludzie schwytani (a my z nimi) w pułapkę. Są w drodze, która łudzi ich otwartością przestrzeni, z pozoru znają jej cel czy kres. Lecz oto z obu stron tej drogi czyha na nich ich własny wzrok – on jest siecią Pana, który zaczaił się jak ptasznik. Albo – w innej metaforyce – Pan uczynił z nich eleacką strzałę, której zda się jedynie, że leci. Bo ruch w przestrzeni (i w czasie, jeśli pojąć go jako „teraz właśnie”) jest tu złudzeniem: dlatego wysiłki egzegetów i krzyżowców, archeologów i średniowiecznych pątników chybiają celu – Emaus z ewangelii nie jest rzeczywistą nazwą rzeczywistego miasta. Sama historia – w przemiennym rytmie budowania i burzenia, zapominania i przypominania, w zderzeniach religii i kultur – dowiodła nieuchwytności miejsca. Droga do Emaus z Ewangelii św. Łukasza zawiera się bowiem w przestrzeni, którą wyznaczają odwrócenie i powrót. W ich perspektywie złudzenie jest jedyną rzeczywistością, punkt dojścia zamienia się w punkt wyjścia, kres przeobraża w początek. Są jak postawione naprzeciw siebie lustra: wśród rozmnożonych odbić zda ci się, że idziesz do Emaus, ale docierasz do Jerozolimy; powracasz do Wieczernika, ale z obrazem tego, co cię „spotkało w drodze” i w gospodzie „przy łamaniu chleba”. Najpierw uczniowie zobaczyli więc Jezusa, ale go nie rozpoznali (albo dlatego właśnie nie mogli rozpoznać, że go ujrzeli). W zakończeniu zaś jak w lustrze poznają go, lecz w tej samej chwili, może dlatego właśnie, że poznają, przestają go widzieć: „Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu”. A jeszcze: „Wszedł więc, aby zostać z nimi”, lecz ich z nagła opuścił, rozpłynął się w zmierzchu. Co mówią te metafory ponad to właśnie, że siecią Pana stał się własny ich wzrok, który porusza nimi w ciemnościach zewnętrznych nie więcej niż Zenon z Elei swą zakrzepłą w powietrzu strzałą? Czy można poprzestać na banalnej konstatacji, która rozstrzyga cały ten dramat niepoznania w wyświechtanym frazesie o paradoksie wiary? Otóż nic poważniejszego nad ten banał. Bo zatrzymuje się on tam właśnie: nad powierzchnią, aby zdać sprawę z jej skrytości i głębi. Gdyż tak można wyłożyć te pojawienia się i zniknięcia: jako prosty przekaz, że odtąd wiara będzie paradoksem, który odwróci świadectwo zmysłów. I także – jak dowodził św. Paweł, mówiąc o Krzyżu, owym „głupstwie dla pogan” i „zgorszeniu dla Żydów” – paradoksem, który strawi nawyki zastanych kultur. I na nim – jak wykłada Jezus w drodze do Emaus – opierać się będzie wypełnienie prorockich natchnień i mesjańskiej nadziei Izraela: „Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały?”. Jednak mimo wszystko wnętrze owego paradoksu rozświetla jakaś racja. Wcale nie racja serca, jak życzył sobie Pascal. Bo łudzą siebie uczniowie, powiadając: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?”. A jeśli nie serce, to co? Odpowiedź jest zawarta w samym centrum opowieści św. Łukasza, w słowach Pana: „O, nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy!”. To nierozumność kładzie się cieniem na wszystko – na tradycję i wiarę serca, na proroków i Pisma, na nauki i Mękę Jezusa, na świadectwo pustego Grobu. Oto zatem idea, niczym wiązka światła w pomroce niepoznania: wiara spragniona rozumu – jakoby „wiara poszukująca zrozumienia”. I rozum pobudzający wiarę do wierzenia, do tego, by w operacjach paradoksów obnażyła swój sens. W opowieści Łukasza jasne jest, że Jezus toczy grę z uczniami. Jest nie do rozpoznania i znika rozpoznany. A niekiedy nawet udaje: „Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej”. Ku czemu odsyła ta gra? Cała ta historia utkana jest z powtórzeń i powrotów: Jezus zmartwychwstały powraca do uczniów, znowu jest z nimi w drodze i powtarza im proroctwa Pism, znowu wykłada swe mesjańskie zadanie i gniewa się na ich nierozumność, znowu łamie się z nimi chlebem, błogosławiąc go jak ongiś w Wieczerniku. A i uczniowie: czyż nie opowiadają raz jeszcze o ostatnich dniach – o wydaniu na śmierć Jezusa z Nazaretu, o sądzie nad nim i wyroku, o konaniu na Krzyżu i zawiedzionych nadziejach żydowskiego ludu, o pustce Grobu i aniołach na straży, o przerażeniu niewiast i apostołów? Lustra ustawiono jednak nie dla samej migotliwej gry. Za ich pomocą – pierwszy raz po zmartwychwstaniu – może zostać podjęty temat sensu egzystencji Jezusa, jego mesjańskich przeznaczeń, jego ofiary. Ów labirynt luster, w których wszystko się w sobie nawzajem odbija, jest też i pętlą czasu, w jaką zamieniła się droga uczniów ku Emaus (tak czyha Pan...). Opowiedziana w czasie przeszłym dokonanym, schwytana w zwierciadlane odbicia, wtłoczona w mechanizm powrotów, zdaje się odsyłać ku temu, co minione. Jednak ten ład nie powstaje dla zilustrowania przeszłości. Jego odniesieniem jest przede wszystkim przyszłość. Dla niej zastawiono pułapkę w posępnym krajobrazie pod Jerozolimą (to pułapka uczyniona przez rozum, przez jego wewnętrzny pejzaż: w tekście nie ma żadnych – poza chlebem i stołem – przedmiotów, żadnych rekwizytów i obrazów, żadnych domów i, wyłączając trzech wędrowców, ludzi; ich obecność pozostaje w domyśle, podpowiada ją kontekst – poprzedzające i następne perykopy). To, co się dzieje w tekście, można odczytać jako figurę zdarzeń, które dokonały się tuż po śmierci i zmartwychwstaniu. Uczniowie i niewiasty z otoczenia Jezusa są przerażeni. Zewsząd może czyhać niebezpieczeństwo, wszędzie może być pułapka. Także na drodze do Emaus. Tam jednak jedynie Jezus zastawia na nich sidła, by natchnąć otuchą, dowieść prawdy o zmartwychwstaniu i ukazać im drogę. Łukasz nie pisze swej opowieści na gorąco, tuż po tragicznej Passze roku 30. Jego historia powstała ponoć około roku 70., gdy chrześcijanie przenieśli się już do Pelli. Nie żyje już pierwszy „biskup” Jerozolimy, „Brat Pana”, Jakub Młodszy (strącony ze szczytu świątyni, kamienowany i dobity uderzeniem foluszniczego wałka) – przywódca żydochrześcijan. Nie żyje też Paweł z Tarsu, jego oponent, twórca chrześcijańskiego uniwersalizmu i – jeśli Łukasz jest także autorem Dziejów Apostolskich – duchowy mistrz trzeciego z synoptyków. Chrześcijaństwo jest więc w zamęcie, w pół drogi, jak tuż po śmierci Pana. Ale z zamętu przerażenia i niepewności wiedzie tylko jedna droga – ku Emaus. Oto właśnie chrześcijaństwo traci więź z judaizmem i przekształca się w wiarę uniwersalną. Bo gdzież prowadzi droga z Jerozolimy przez Emaus? Archeologowie wydobyli na powierzchnię jej pozostałości: to droga rzymska, Via Romana. U jej kresu wyłania się jeden z portów śródziemnego morza imperium, rzeczywista stolica prowincji. Stąd, z Cezarei Nadmorskiej, władali Palestyną i judejskimi państewkami Herodiadów rzymscy prokuratorzy. Tu stał dom Poncjusza Piłata; w 1961 r. wykryto w ruinach późniejszego teatru szczątki tablicy z tej budowli z wypisanym na niej greckimi literami imieniem właściciela i dedykacją dla cesarza Tyberiusza. Droga do Emaus jest więc ostatecznie drogą ku Rzymowi. A Rzym to świat – to otwarcie na uniwersum. Lecz to także świat, w którego części wschodniej mówi się i myśli po grecku. Po grecku również pisze Łukasz. I do Greków adresuje następną perykopę – tę, w której cielesny aż do przesady Chrystus zmartwychwstały okazuje zgromadzonym w Wieczerniku jedenastu swe rany i zjada kawałek pieczonej ryby, przegryzając plastrem miodu (Łk 24, 36-43). To, co rozpoczęte w gospodzie w Emaus, znajduje tak oto materialne dopełnienie. Lecz ja wolę tamto niedokonanie – gest błogosławieństwa, łamanie chleba, nagłe zniknięcie i otwarte w zdziwieniu usta uczniów. W przezroczystym, kruchym niczym szkło lustra powietrzu przedwieczornej godziny. „Prof. Zbigniew Mikołejko jest filozofem i historykiem religii, pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej”
Opublikowano: 2016-03-26 21:25:21+01:00 · aktualizacja: 2016-03-26 22:15:14+01:00 Dział: Kościół Kościół opublikowano: 2016-03-26 21:25:21+01:00 aktualizacja: 2016-03-26 22:15:14+01:00 PAP/EPA Chrystus zmartwychwstał! Otwórzmy się na nadzieję i wyruszmy w drogę. Niech pamięć o Jego dziełach i Jego Słowach będzie jaśniejącą gwiazdą, kierującą naszymi krokami w zaufaniu do Paschy, która nie będzie miała końca -– powiedział Franciszek podczas liturgii Wigilii Paschalnej w bazylice watykańskiej. Papież wezwał: Oby Pan uwolnił nas od tej pułapki bycia chrześcijanami bez nadziei, żyjącymi tak jakby Pan nie zmartwychwstał, a nasze problemy stanowiły centrum życia. W swojej homilii Ojciec Święty zauważył, że zarówno Piotr jak i kobiety, które rano podążyły do grobu, by namaścić ciało Jezusa wonnościami przeżywali wątpliwości, wstyd czy przerażenie. Nie pozostali jednak w miejscu, ale wstali i wyruszyli w drogę, czyniąc miejsce dla nadziei. Również my, podobnie jak Piotr i kobiety, nie możemy odnaleźć życia pozostając smutni i bez nadziei. Nie trwajmy uwięzionymi w sobie, ale otwórzmy dla Pana nasze zapieczętowane groby, aby wszedł Jezus i obdarzył nas życiem; zanieśmy do Niego kamienie uraz i głazy przeszłości, ciężkie skały słabości i upadków. On chce przyjść i wziąć nas za rękę, aby nas wyrwać z lęku. Ale pierwszym kamieniem, jaki trzeba odsunąć tej nocy jest brak nadziei, zamykający nas w sobie samych — powiedział Franciszek. W obliczu rozlicznych problemów, które będą zawsze papież zachęcił, aby nie pozwolić, żeby ciemności i lęki przyciągały wzrok duszy i zawładnęły sercem, „ale głośmy Pana «nie ma Go tutaj; zmartwychwstał»; On jest naszą największą radością, jest zawsze obok nas i nigdy nas nie zawiedzie – podkreślił papież. Jednocześnie wskazał, że nadzieja chrześcijańska nie jest zwykłym optymizmem, ani też postawą psychologiczną czy życzliwą zachętą, by dodać sobie odwagi. Nadzieja chrześcijańska jest darem, jakim obdarza nas Bóg, jeśli wyjdziemy z naszych ograniczeń i otworzymy się na Niego — zaznaczył Franciszek. Dodał: Dzisiaj jest święto naszej nadziei, celebracja tej pewności: nikt i nic nie może nas nigdy odłączyć od Jego miłości. Ojciec Święty podkreślił, że świat potrzebuje dziś światła Chrystusa Zmartwychwstałego, a do jego niesienia wezwani są chrześcijanie, jako słudzy nadziei. Mają to czynić swoim życiem i przez miłość. Tę nadzieję można posilać upamiętniając dzieła Boga. Nie zapominajmy Jego Słowa i Jego dzieł, w przeciwnym razie utracimy nadzieję. Przypominajmy sobie natomiast Pana, Jego dobroć i Jego słowa życia, które nas poruszyły. Przypomnijmy je i przyswójmy je sobie, aby być «stróżami poranka», potrafiącymi dostrzec znaki Zmartwychwstałego — zachęcił Franciszek. Chrystus zmartwychwstał! Otwórzmy się na nadzieję i wyruszmy w drogę. Niech pamięć o Jego dziełach i Jego Słowach będzie jaśniejącą gwiazdą, kierującą naszymi krokami w zaufaniu do Paschy, która nie będzie miała końca — zakończył swoją homilię papież. Publikujemy tekst papieskiej homilii: „Piotr pobiegł do grobu” (Łk 24,12). Jakie myśli mogły poruszać umysłem i sercem Piotra podczas tego biegu? Ewangelia mówi nam, że jedenastu, w tym Piotr nie uwierzyli świadectwu kobiet, ich orędziu paschalnemu. Istotnie, „słowa te wydały im się czczą gadaniną” (w. 11). W sercu Piotra były zatem wątpliwości, którym towarzyszyło wiele myśli negatywnych: smutek po śmierci umiłowanego Mistrza i zawód z powodu zaparcia się Go trzykrotnie w czasie Męki. Pojawia się jednak szczegół, który zaznacza jego przełom: Piotr, po wysłuchaniu kobiet i nie uwierzywszy im, jednakże „wybrał się” (w. 12). Nie został siedząc i myśląc, nie pozostał zamknięty w domu, jak inni. Nie dał się uwięzić w pułapce przez mroczną atmosferę tamtych dni, ani też przytłoczyć swoimi wątpliwościami; nie dał się pochłonąć wyrzutami sumienia, lękiem i nieustannymi plotkami, które prowadzą donikąd. Poszukiwał Jezusa, a nie samego siebie. Wolał drogę spotkania i zaufania. Tak jak był powstał i pobiegł do grobu, skąd później powrócił „dziwiąc się temu, co się stało” (w. 12). To był początek zmartwychwstania Piotra, zmartwychwstania jego serca. Nie popadając w smutek i ciemności, uczynił miejsce dla głosu nadziei: pozwolił aby światło Boga weszło w jego serce, nie przytłumiając go. Również kobiety, które wyszły wcześnie rano, aby wypełnić dzieło miłosierdzia, aby zanieść do grobu wonności, przeżywały to samo doświadczenie. Były „przestraszone i pochyliły twarze ku ziemi”, ale były wstrząśnięte słysząc słowa anioła: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?” (w. 5). Również my, podobnie jak Piotr i kobiety, nie możemy odnaleźć życia pozostając smutni i bez nadziei. Nie trwajmy uwięzionymi w sobie, ale otwórzmy dla Pana nasze zapieczętowane groby, aby wszedł Jezus i obdarzył nas życiem; zanieśmy do Niego kamienie uraz i głazy przeszłości, ciężkie skały słabości i upadków. On chce przyjść i wziąć nas za rękę, aby nas wyrwać z lęku. Ale pierwszym kamieniem, jaki trzeba odsunąć tej nocy jest brak nadziei, zamykający nas w sobie samych. Oby Pan uwolnił nas od tej pułapki bycia chrześcijanami bez nadziei, żyjącymi tak jakby Pan nie zmartwychwstał, a nasze problemy stanowiły centrum życia. Widzimy i nieustannie będziemy widzieli problemy wokół nas i w nas samych. Będą one zawsze, ale tej nocy trzeba rozjaśnić takie problemy światłem Zmartwychwstałego, w pewnym sensie je „ewangelizując”. Nie pozwólmy, aby ciemności i lęki przyciągały wzrok duszy i zawładnęły sercem, ale głośmy Pana „nie ma Go tutaj; zmartwychwstał” (w. 6); On jest naszą największą radością, jest zawsze obok nas i nigdy nas nie zawiedzie. To jest fundament nadziei, która nie jest zwykłym optymizmem, ani też postawą psychologiczną czy życzliwą zachętą, by dodać sobie odwagi. Nadzieja chrześcijańska jest darem, jakim obdarza nas Bóg, jeśli wyjdziemy z naszych ograniczeń i otworzymy się na Niego. Ta nadzieja jesz niezawodna ponieważ Duch Święty został rozlany w naszych sercach (por. Rz 5,5). Pocieszyciel nie sprawia, że wszystko ładnie wygląda, nie eliminuje zła za pomocą magicznej różdżki, ale wzbudza prawdziwą siłę życia, która nie jest brakiem problemów, ale pewnością, że jesteśmy kochani i zawsze otrzymujemy przebaczenie od Chrystusa, który dla nas zwyciężył grzech, śmierć i lęk. Dzisiaj jest święto naszej nadziei, celebracja tej pewności: nikt i nic nie może nas nigdy odłączyć od Jego miłości (por. Rz 8,39). Pan żyje i chce, aby Go szukać między żywymi. Po spotkaniu z Nim, każdy z nich został posłany, aby zanieść orędzie wielkanocne, aby wzbudzić i wskrzesić nadzieję w sercach obciążonych smutkiem, w którym trudno znaleźć światło życia. Tak bardzo dziś potrzeba tego światła. Nie powinniśmy jednak nieść samych siebie, ale jako radośni słudzy nadziei głosić Zmartwychwstałego swoim życiem i przez miłość; w przeciwnym razie będziemy międzynarodową strukturą z dużą liczbą zwolenników i dobrych reguł, ale niezdolną, by obdarzyć nadzieją, której spragniony jest świat. Jak możemy posilać naszą nadzieję? Liturgia tej nocy daje nam dobrą radą. Uczy nas upamiętniania dzieł Boga. Rzeczywiście czytania mówiły nam o Jego wierności, dziejach Jego miłości wobec nas. Żywe Słowo Boga jest zdolne, by nas włączyć w tę historię miłości, posilając nadzieję i ożywiając radość. Przypomina o tym również usłyszana przez nas Ewangelia: aniołowi, aby obudzić w kobietach nadzieję mówią: „Przypomnijcie sobie, jak [Jezus] wam mówił” (w. 6). Nie zapominajmy Jego Słowa i Jego dzieł, w przeciwnym razie utracimy nadzieję. Przypominajmy sobie natomiast Pana, Jego dobroć i Jego słowa życia, które nas poruszyły. Przypomnijmy je i przyswójmy je sobie, aby być „stróżami poranka”, potrafiącymi dostrzec znaki Zmartwychwstałego. Drodzy Bracia i Siostry, Chrystus zmartwychwstał! Otwórzmy się na nadzieję i wyruszmy w drogę. Niech pamięć o Jego dziełach i Jego Słowach będzie jaśniejącą gwiazdą, kierującą naszymi krokami w zaufaniu do Paschy, która nie będzie miała końca. lw, KAI Publikacja dostępna na stronie:
Dzisiaj wiele osób wierzy, że Bóg istnieje, wśród nich także chrześcijanie, ale na tym się wszystko kończy. Nie wierzą w Boga, który działa w tym świecie, wyzwala i stwarza wszystko od nowa, łącznie z samymi wierzącymi. "Uwierzyłeś, bo Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli" (J 20, 29). "Myślenie tylko o sobie jest myśleniem o śmierci" (Susan Sontag). Z biegiem lat poszerza mi się w sercu przestrzeń wyrozumiałości dla Tomasza. Dlaczego? Ponieważ jeśli uczciwie spojrzymy na całą Ewangelię według św. Jana, to mało kto wierzy tam zgodnie z oczekiwaniami Chrystusa. Apostoł żądający dowodów nie jest odosobnionym przypadkiem, rodzajem "niedowiarka", jak zwykliśmy go przez wieki niesłusznie postrzegać. Tomasz należy raczej do całkiem pokaźnej grupy osób, które powoli dochodzą do pełnej wiary w Jezusa. Poza tym, chociaż Zmartwychwstały chwali tych, którzy wierzą słuchając wyłącznie słowa, godzi się również na to, aby znaczna część Jego uczniów dojrzewała w wierze dzięki znakom. I nigdzie nie twierdzi, że Tomasz zabrnął w ślepą uliczkę. Charakterystyczną cechą Ewangelii według św. Jana jest jej odmienne podejście do wiary niż u synoptyków. Tam Jezus często odpowiada na już istniejącą wiarę ludzi, zwłaszcza gdy proszą Go o uzdrowienie. Natomiast św. Jan czyni krok wstecz i pokazuje, w jaki sposób wiara się rodzi, a potem dojrzewa. Dla kontrastu ukazuje też przeciwną możliwość, gdy kiełkująca i rosnąca wiara zatrzymuje się nagle w rozwoju, jakby w pół drogi, by w końcu obumrzeć. W każdym razie wiara według św. Jana posiada wiele warstw. Jedną z nich jest także wątpienie, opór i bezradność rozumu. Postawmy sobie parę pytań: Kim są ci błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli? Czy znajdziemy ich w Ewangelii Janowej? Czego lub kogo nie widzieli owi błogosławieni? Czy chodzi tylko o Jezusa Zmartwychwstałego, a może również o wcześniejsze znaki? Czy osoby, które uwierzyły, ponieważ zobaczyły, są z tego powodu przeklęte? Co Jezus ma na myśli, gdy mówi w tej Ewangelii o wierze? Wbrew pozorom odpowiedź na te pytania wcale nie jest prosta. Właściwie jedynymi błogosławionymi, którzy uwierzyli w Jezusa, nie doświadczając znaków, byli: Maryja, prosząca swego Syna o interwencję w Kanie; Maria, siostra Marty i Łazarza, która wylała drogi olejek na stopy Pana; Samarytanka - grzeszna kobieta po kilku rozwodach, która uwierzyła na podstawie rozmowy; pozostali Samarytanie - jej rodacy i zarazem wrogowie Izraelitów, których przekonało jej świadectwo o Jezusie. Poza Ewangelią błogosławionymi są chrześcijanie wszystkich czasów, którzy uwierzyli słowu innych świadków, nie widząc Zmartwychwstałego. Reszta bohaterów tej Ewangelii przeszła nieco inną drogę. Już na samym początku Andrzej, Filip i Natanael uwierzyli w Jezusa, to znaczy wyznali Go jako Mesjasza i Syna Bożego, ale po znaku przemiany wody w wino znowu czytamy, że "uwierzyli w Niego Jego uczniowie" (J 2, 11). Pójście za Nim było pierwszym stadium wiary. Ale dopiero w Kanie Galilejskiej, gdy uczniowie zobaczyli, co uczynił Jezus, uwierzyli w Niego "bardziej". Do dzisiaj istnieje jakościowa różnica między wiarą w to, że Bóg jest, a wiarą w Boga oznaczającą ufność, że On działa pośród nas. Co z tego, że wierzę w istnienie Boga, skoro Mu nie ufam? To już coś, ale nie wszystko. Wspaniały przykład wieloetapowego pogłębiania wiary znajdziemy w historii z dworzaninem królewskim, który przychodzi do Jezusa przebywającego akurat w Kanie Galilejskiej, aby poprosić o zdrowie dla swego syna. Urzędnik najpierw musiał od kogoś usłyszeć o Jezusie. Zrobił pierwszy krok i udał się do Niego. Teraz błaga o pomoc. Jezus odpowiada mu dość enigmatycznie, jakby chciał odesłać go do domu z kwitkiem: "Jeśli cudów i znaków nie zobaczycie, nie uwierzycie" (J 4, 48). Ewidentnie Jezus mówi więc o kolejnym stopniu wiary, wzbudzonym po części przez doświadczenie cudu. Ojciec chorego syna nie poddaje się. Nadal prosi o ratunek. Wtedy Jezus każe mu wracać do domu, zapewniając go, że jego syn żyje. Św. Jan komentuje: "Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego" (J 4, 50). To kolejny krok. W drodze ojciec spotyka sługi, którzy wyszli mu naprzeciw, informując go, że syn nie umarł. Dworzanin wypytuje o szczegóły, chce się upewnić. Przekonuje się, że uzdrowienie nastąpiło o tej samej godzinie, w której Jezus przyobiecał życie jego dziecku. Ewangelista konkluduje: "I uwierzył on sam i cała jego rodzina" (J 4, 53). Jeśli nie zobaczymy w tej opowieści mozolnego procesu docierania do pełni wiary, końcowy wniosek ewangelisty wyda nam się dziwny. Bo ileż to razy ów człowiek uwierzył? Dwa czy trzy? Nawet przyjaciółce Jezusa - Marcie nie jest obce chwilowe załamanie w wierze. Po śmierci Łazarza najpierw wyznaje wiarę w Jezusa jako Mesjasza i Syna Bożego. Jednak kiedy przychodzi do grobu swego brata poddaje się zwątpieniu. Jezus każe odsunąć kamień, a Marta, odwołując się do zmysłowego doświadczenia, wyrzuca z siebie: "Panie, już cuchnie", czyli innymi słowy: "Już za późno". A Pan jej na to: "Czyż ci nie powiedziałem, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą" ?(J 11, 39-40). Również Marta na początku uwierzyła, ale w sposób zalążkowy. Nie potrafiła jeszcze uznać, że Jezus może uczynić coś po ludzku niemożliwego. Wiara oznacza tutaj ufność, że Jezus wbrew ludzkiemu doświadczeniu sprawia rzeczy dla człowieka niewyobrażalne. Dzisiaj wiele osób wierzy, że Bóg istnieje, wśród nich także chrześcijanie, ale na tym się wszystko kończy. Nie wierzą w Boga, który działa w tym świecie, wyzwala i stwarza wszystko od nowa, łącznie z samymi wierzącymi. Jednak nie zawsze budzenie wiary kończy się sukcesem, czyli jej pogłębieniem i utwierdzeniem. W piątym rozdziale Jezus uzdrawia chromego nad sadzawką. Ale najwidoczniej nie chce, aby ten człowiek cokolwiek komuś o tym mówił. Gdy później znajduje uzdrowionego w świątyni, przestrzega go, aby więcej nie grzeszył, bo coś gorszego mu się przytrafi. Prawdopodobnie chodziło o to, by się usunął ze świątyni. Ten podekscytowany poszedł i "doniósł Żydom, że Jezus go uzdrowił" (J 5, 16). Wiara oznacza tutaj posłuszeństwo temu, kto znakiem potwierdził swoją dobroć i przychylność. Donos przyczynił się do tego, że arcykapłani zaczęli Jezusa prześladować. Z kolei w szóstym rozdziale za Jezusem idzie już spory poczet uczniów, którzy Go słuchają - weszli na pierwszy etap wiary. Kiedy jednak Chrystus kieruje do nich mowę o swoim Ciele do spożycia i Krwi do wypicia, gorszą się i wycofują (Por 6, 60-66). A to miał być drugi etap wiary. Później w rozdziale ósmym niektórzy z przysłuchujących się rozmowie Jezusa z faryzeuszami, uwierzyli w Niego (J 8, 30), to znaczy stali się Jego uczniami. Chrystus próbuje więc poprowadzić ich dalej, oznajmiając im, że potrzebują wyzwolenia od grzechu. Nastąpi to wtedy, gdy przy Nim wytrwają i potem przyjmą moc Ducha. Co się jednak dzieje? Koniec końców ci, którzy najpierw uwierzyli, robią dramatyczny krok do tyłu. Biorą kamienie do rąk i chcą Jezusa zabić. Widzimy więc, że św. Jan wprawdzie cały czas używa słowa "uwierzyć", ale często ukrywa pod nim różne znaczenia. W świetle całej Ewangelii według św. Jana błogosławieni, którzy nie widzą znaków i cudów, lecz polegają wyłącznie na słowie, należą w sumie do rzadkości. Błogosławieństwo polega tu być może na tym, że oszczędzony im jest długi proces zmagań, zwątpień i wewnętrznych walk. Ale to nie są chrześcijanie drugiej kategorii. Tomasz mimo wszystko przekroczył swoje wątpliwości i ostatecznie wyznał pełną wiarę w Jezusa, uznając Go za Pana i Boga, którego można dotknąć. Wcześniej sądził, że to niemożliwe. Nie wszyscy w tej Ewangelii oczekiwali takiej bliskości. Nie chcieli, aby Jezus był ich pokarmem, częścią ich ciała. Nie pozwolili, aby moc Chrystusa wyzwalała ich od grzechu, poczynając od ich własnego serca. Woleli raczej Boga dalekiego, który nie powinien zanadto zbliżać się do człowieka. Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem
przeczytaj tekst dlaczego uwierzyli w chrystusa